„Życie jest łatwe, kiedy masz zamknięte oczy i nie rozumiesz niczego, co widzisz…”

John Lennon

„Śmierć tak jak narodziny, należy do życia. Człowiek żeby chodzić musi nie tylko podnieść, ale i opuścić stopę” R. Tagore, Zbłąkane ptaki
Muszę przyznać, że zastanawiałam się czy poruszać temat śmierci. W naszej kulturze jest to temat tabu. A przecież śmierć nie tylko dotyczy nas wszystkich, ale także jej konsekwencje (np. śmierć kogoś bliskiego) mogą zaważyć na całym naszym życiu.

Jestem specjalistą kryzysu psychologicznego, a śmierć jest najpoważniejszym kryzysem w życiu człowieka. I to nie ma znaczenia, że odsuwamy myśl o niej, wiadomo, że i tak dotyczy każdego z nas.

Szkoląc w styczniu pielęgniarki z opieki paliatywnej (hospicyjnej) w jednym ze szpitali, przeprowadziłam ćwiczenie dotyczące umierania. Dziś jestem zdania, że tego rodzaju doświadczenie powinien przeżyć każdy człowiek. Oczywiście jak zwykle sprawdziłam działanie na sobie...
Weszłam w trans. Wyobraziłam sobie, że umieram. Sprawdzałam swoje uczucia i emocje. „Widziałam” swoich bliskich, którzy w określony sposób reagują, kto płacze, kto jest smutny, kto rozpacza. Widziałam ich jakby z oddali. Sama weszłam w światło. Czyli odbyłam tę drogę o jakiej piszą ludzie, którzy przeżyli śmierć kliniczną. Wyszłam ze światła w jakąś nieprawdopodobną przestrzeń. I wcale nie chciałam wracać..

Byłam ciekawa jak odebrały to pielęgniarki, które na co dzień pracują z ludźmi umierającymi.

Słowo wyjaśnienia. Najbardziej pierwotnym lękiem człowieka jest lęk przed śmiercią. Psycholodzy twierdzą, że pozbycie się tego lęku sprawia, że już nigdy niczego nie będziemy się bać. To ważna wiadomość. Uporanie się z lękiem pierwotnym chroni nas przed innymi pojawiającymi się lękami dotyczącymi wszystkich sfer życia.
Gdy wypróbowałam to doświadczenie na sobie stwierdziłam, że tak jest w istocie. To znaczy to doświadczenie pokazało mi, że ja nie mam lęku przed śmiercią (co jakoś podświadomie już wiedziałam) i dlatego niczego się w życiu nie boję (nie widziałam dlaczego się nie boję).

Wróćmy do pielęgniarek.
Grupa liczyła 25 osób. Jedna osoba wyłączyła się i weszła na etap pełnej kontroli. Prawdopodobnie intuicyjnie bała się wejść w to doświadczenie. Kolejna tuż po zakończeniu rozpłakała się i będąca ze mną psycholożka wyszła z nią z sali, jeszcze inna przestraszyła się i z nią rozmawiałam po zakończeniu szkolenia.
Okazało się, że ta, która najbardziej przeżyła ćwiczenie straciła kilka lat wcześniej własne dziecko. Obecnie pracuje w hospicjum dziecięcym.
I wszystko jasne. Musiała „zamrozić” własne uczucia, aby mogła robić to co robi. Dodatkowo umierające przy niej dzieci powodują wtórną traumatyzację.
To doświadczenie pokazało samym pielęgniarkom czy powinny pracować w hospicjum czy może w innym miejscu.

Lęk przed śmiercią jest spowodowany brakiem doświadczenia. Nie mogliśmy przeżyć tego wcześniej więc boimy się nieznanego. Oczywiście wyłączymy tutaj osoby po przeżyciu śmierci klinicznej (one się nie boją) oraz osoby, których światopogląd jest ugruntowany w tym kierunku (często buddyści).
Lękowi przed śmiercią towarzyszy często lęk przed osamotnieniem.

Kiedyś umieranie było pewnym rytuałem. Człowiek miał okazję pożegnać się z rodziną, wydać dyspozycję co do majątku. Teraz umiera się chyłkiem za parawanem w szpitalu. Umierania boi się zarówno personel medyczny jak i bliscy, którzy czasem proszą, aby ktoś z personelu był obecny „gdy to się zacznie”.
Dodatkowo zdarza się, że rodzina mając świadomość śmierci ciągle mówi choremu, żeby się trzymał i że wszystko będzie dobrze. Wtedy także pojawia się osamotnienie. Pacjent wie, że umiera. Brak możliwości podzielenia się z bliskimi swoimi lękami, brak możliwości rozmowy powodują spotęgowanie się lęku i ogromne osamotnienie.

Czasem serce się kraje gdy umierające dziecko mówi: proszę nic nie mówić mamusi, bo będzie płakać. Jest samotne w chorobie i umieraniu i dodatkowo chroni bliskich.

„Problemy osoby umierającej kończą się, ale problemy rodziny nadal istnieją. Wiele z nich można rozwiązać, omawiając je przed śmiercią chorego. Panuje niestety tendencja, żeby ukrywać swoje uczucia przed pacjentem, żeby zachowywać uśmiech na twarzy i udawać pogodę ducha, co prędzej czy później musi się skończyć. Śmiertelnie chory człowiek powiedział mi „wiem, że zostało mi niewiele czasu, ale proszę tego nie mówić mojej żonie, ona tego nie zniesie”. A żona kilka dni później powiedziała mi dokładnie to samo. Po 30 latach małżeństwa żadne z nich nie miało odwagi o tym rozmawiać”

Elizabeth Kubler-Ross, psychiatra, „Rozmowy o śmierci i umieraniu”

Gdy poradzimy sobie z własną śmiertelnością – zmienia się spojrzenie na świat. Łatwiej też znieść śmierć kogoś bliskiego. Czasem zostaje poczucie winy, że nie zrobiło się wszystkiego, że bliski odszedł w gniewie, że odszedł w samotności. To destrukcyjne uczucie, które może ciągnąć się latami, a na pewno niczego dobrego nam nie przyniesie.

Z drugiej strony śmierć bywa wybawieniem. Człowiek boi się śmierci, ale też śmierć go pociąga. Pociąga go nadzieja uwolnienia się od wysiłku życia. Ludzi głęboko wierzących może pociągać pragnienie złączenia się z Bogiem. Przy chorobach niosących długotrwałe cierpienie lęk ten może zmienić się w nadzieję na szybką śmierć i uwolnienie od bólu.

Wróćmy do starych rytuałów umierania. Daje to nam niesamowite przeżycie wspólnoty w cierpieniu, ale jednocześnie absolutnej jedności i bliskości. Wtedy odchodzi lęk i osamotnienie. Nie walczmy o dodatkową godzinę czy dzień życia posługując się uporczywą terapią, która powoduje dodatkowy ból. Bądźmy razem w tym najtrudniejszym życiowym doświadczeniu. Wtedy nasz bliski odejdzie w spokoju i miłości a nasze dalsze życie nie będzie niosło poczucia winy.

Alicja

Back to top